Nowe rozporządzenie może doprowadzić do chaosu

Autor:
11 sierpnia 2016

Pozornie korzystne dla pacjentów i neutralne dla świadczeniodawców nowe rozporządzenie o systemach teleinformatycznych w planowaniu świadczeń medycznych może doprowadzić do chaosu na listach oczekujących oraz problemów finansowych i organizacyjnych placówek medycznych.

W ostatnich tygodniach Ministerstwo Zdrowia zainicjowało konsultacje projektu rozporządzenia w sprawie minimalnej funkcjonalności dla systemów teleinformatycznych, umożliwiających realizację usług związanych z prowadzeniem przez świadczeniodawców list oczekujących na udzielenie świadczenia opieki zdrowotnej. Jest to akt wykonawczy do ustawy o świadczeniach opieki zdrowotnej finansowanych ze środków publicznych, który musi zostać wydany na nowo, ponieważ dotychczasowe rozporządzenie (z 19 kwietnia 2013 roku) utraciło moc 1 stycznia 2016 roku.


"Prawie" nic się nie zmienia


Projektodawca podkreśla w uzasadnieniu, że "przedłożony projekt powtarza zasadniczo treść" poprzedniego rozporządzenia ministra zdrowia w tej sprawie. I "zasadniczo" jest to prawda. Myliłby się jednak każdy, kto wysnułby stąd wniosek, że wejście w życie owego projektu będzie oznaczało kontynuację dotychczasowego stanu prawnego. Przeciwnie - z pozoru drobna zmiana, polegająca na rozdzieleniu uruchomienia przez świadczeniodawców określonych funkcjonalności informatycznych od spełnienia leżącego po stronie ministerstwa obowiązku wdrożenia tzw. Projektu P1 (Elektroniczna Platforma Gromadzenia, Analizy i Udostępniania Zasobów Cyfrowych o Zdarzeniach Medycznych) doprowadzić może bowiem do rewolucji w sposobie planowania świadczeń. Nie będą to niestety zmiany korzystne i poprawiające dostępność świadczeń. Trudno dziś nawet precyzyjnie oszacować wszystkie konsekwencje dla pacjentów i placówek medycznych choćby dlatego, że poszczególni świadczeniodawcy są na różnym etapie przygotowania do obsługi świadczeń drogą elektroniczną, a zdecydowana większość przepisów rozporządzenia miałaby wejść w życie już z chwilą ich ogłoszenia. Niektóre zapisy spotęgują więc patologie, z którymi autorzy projektu chcieliby się ostatecznie rozprawić.


Kolejki będą dłuższe, a zasoby gorzej wykorzystywane


Projekt zakłada obsługę funkcji zdalnej rezerwacji wizyt i monitorowania list oczekujących przez niezależne, rozproszone systemy własne świadczeniodawców. W połączeniu z brakiem Elektronicznej Platformy Gromadzenia, Analizy i Udostępniania Zasobów Cyfrowych o Zdarzeniach Medycznych, w szczególności funkcji e-skierowania, de facto likwiduje się w ten sposób możliwość skutecznego nadzoru nad racjonalnym wykorzystaniem zasobów. Doprowadzi to do sztucznego, skokowego wydłużenia list oczekujących, bo możliwość rezerwacji terminu będzie rzeczywiście bezkosztowa, przyspieszona i nieograniczona, ale obowiązek przedstawienia oryginału skierowania nadal będzie dotyczył wyłącznie formy papierowej. To właśnie Platforma P1 miała zapewnić synchronizację rezerwacji i wykorzystania skierowania, co całkowicie zapobiegłoby "zapasowym" rezerwacjom, które blokują miejsce następnym pacjentom szukającym terminów i skutkują sztucznym wydłużaniem list oczekujących.

Jak na ironię, w obecnej sytuacji działanie świadczeniodawcy na korzyść pacjenta i oczekiwanie na niego aż do terminu takiej "zapasowej" rezerwacji prowadzi do niewykonania usługi w ogóle - ani na rzecz rezerwującego, ani na rzecz innego pacjenta, który zapewne chętnie skorzystałby z wcześniejszego, faktycznie wolnego przecież terminu. Nowe regulacje spotęgują tylko to zjawisko, bo pacjenci z oczywistych względów będą nagminnie dokonywać wielu rezerwacji, a wykorzystywać jedynie niektóre z nich. Proponowane funkcje przypominania o terminach wizyt będą zdecydowanie niewystarczające do uniknięcia czy choćby ograniczenia tego efektu, zaś skala niegospodarności w wykorzystaniu zasobów - i to w sytuacji, gdy zapotrzebowanie na nie stale rośnie - będzie ogromna.

Ponadto, przyjęte w rozporządzeniu rozwiązania nie respektują specyfiki poszczególnych specjalizacji medycznych i praktyki funkcjonowania placówek, a w przypadku zmiany terminu rezerwacji całkowicie sztucznie i niepotrzebnie ograniczają formy kontaktu z pacjentem do komunikacji elektronicznej. W sytuacji, gdy wymóg akceptacji nowego terminu przez pacjenta już dziś jest rynkowym standardem, sposób komunikacji również powinien być z pacjentem uzgodniony w zależności od jego możliwości i preferencji. Należałoby po pierwsze zróżnicować wymagalność lub tryb prowadzenia listy oczekujących w zależności od profilu świadczenia. A po drugie wprowadzić warunki minimalne precyzji podawania terminu wizyty oraz możliwość zróżnicowania ich w zależności od profilu świadczenia i odległości terminu. Z zapisów o elektronicznej komunikacji z pacjentem w razie konieczności zmiany terminu należałoby w ogóle zrezygnować, bo - zapewne nieintencjonalnie - zawężają one katalog możliwości już sprawdzonych, akceptowanych i dość powszechnie wykorzystywanych.

Kolejnym mankamentem projektu wydaje się być niedoszacowanie czasu i nakładów finansowych, niezbędnych do wdrożenia projektowanych rozwiązań przez świadczeniodawców. Proponowane terminy wejścia przepisów w życie, będą dla części podmiotów całkowicie niewykonalne, a wręcz niebezpieczne (na przykład zbyt krótki czas na odpowiednie przetestowanie funkcji uwierzytelniania prowadzi wprost do obniżenia poziomu bezpieczeństwa danych medycznych). Nie uwzględniono też warunków inwestycyjnych dostawy odpowiednich rozwiązań. Obsługa proponowanych wymagań dla części podmiotów będzie przecież oznaczała konieczność wyboru i wdrożenia nowego oprogramowania, co stanowić będzie wydatek przekraczający możliwości ujęcia w jednym cyklu budżetowym, zwłaszcza gdyby rozporządzenie miało zostać opublikowane w trakcie roku budżetowego. Autorzy projektu nie dostrzegają też zagrożeń związanych ze stabilnością i wydajnością ePUAP. Niedawne incydenty dotyczące ciągłości działania tej platformy i ich szeroko opisywane w mediach przyczyny, budzą obawy o stabilność sługi tak ważnej dla bezpieczeństwa danych, jak uwierzytelnianie użytkownika. Nie są znane również, o ile w ogóle istnieją, analizy wpływu wejścia w życie rozporządzenia w obecnym kształcie na wydajność tej platformy.

Pośpiech nie jest dobrym doradcą

Branża medyczna jest od lat bardzo pozytywnie nastawiona do informatyzacji systemu ochrony zdrowia. Wielokrotnie dawała temu wyraz i udzielała wsparcia dla inicjatyw rządu poprzez aktywny udział w pracach nad poszczególnymi rozwiązaniami czy wprost dzieląc się swoimi doświadczeniami i know-how. Intencje i determinacja autorów projektu nowego rozporządzenia zasługują na szacunek. Polscy pacjenci już od dawna powinni mieć powszechny dostęp do dobrodziejstw nowych technologii w obszarze świadczeń zdrowotnych. Wiele placówek już go zresztą zapewnia w takim zakresie, w jakim jest to możliwe bez odpowiednich centralnych rozwiązań systemowych. Obiektywne przeszkody w postaci braku tych rozwiązań oraz praktyczne aspekty funkcjonowania świadczeniodawców w Polsce sprawiają jednak, że - przy wszystkich szlachetnych celach przyświecających projektodawcy - nazbyt spontaniczne działanie może zaowocować kolejnym "lekarstwem gorszym od choroby".

Wbrew deklaracjom poprzedniego kierownictwa Ministerstwa Zdrowia perspektywa uruchomienia Elektronicznej Platformy Gromadzenia, Analizy i Udostępniania Zasobów Cyfrowych o Zdarzeniach Medycznych nie obejmuje najbliższych miesięcy, lecz lata. Tym niemniej, warto poczekać przynajmniej na te elementy nowej platformy, które tak jak e-skierowanie mają krytyczne znaczenie dla niezakłóconego działania nowych funkcjonalności i rzeczywistego osiągnięcia celu, który przyświeca ich wprowadzaniu. Nie musi to być czas stracony. Jak widać powyżej - dość długa jest lista szczegółowych pomysłów, o których wciąż warto podyskutować z praktykami; wciąż niewystarczająco wydajnie i bezpiecznie działają inne składowe systemu (ePUAP). A nawet jeśli całość nowych rozwiązań miałaby ostatecznie zafunkcjonować dopiero za kilka lat, to działania na rzecz przygotowania świadczeniodawców w zakresie odpowiedniej infrastruktury informatycznej i tak należy podjąć niezwłocznie.
 

Pozornie korzystne dla pacjentów i neutralne dla świadczeniodawców nowe rozporządzenie o systemach teleinformatycznych w planowaniu świadczeń medycznych może doprowadzić do chaosu na listach oczekujących oraz problemów finansowych i organizacyjnych placówek medycznych.

W ostatnich tygodniach Ministerstwo Zdrowia zainicjowało konsultacje projektu rozporządzenia w sprawie minimalnej funkcjonalności dla systemów teleinformatycznych, umożliwiających realizację usług związanych z prowadzeniem przez świadczeniodawców list oczekujących na udzielenie świadczenia opieki zdrowotnej. Jest to akt wykonawczy do ustawy o świadczeniach opieki zdrowotnej finansowanych ze środków publicznych, który musi zostać wydany na nowo, ponieważ dotychczasowe rozporządzenie (z 19 kwietnia 2013 roku) utraciło moc 1 stycznia 2016 roku.


„Prawie” nic się nie zmienia


Projektodawca podkreśla w uzasadnieniu, że „przedłożony projekt powtarza zasadniczo treść” poprzedniego rozporządzenia ministra zdrowia w tej sprawie. I „zasadniczo” jest to prawda. Myliłby się jednak każdy, kto wysnułby stąd wniosek, że wejście w życie owego projektu będzie oznaczało kontynuację dotychczasowego stanu prawnego. Przeciwnie – z pozoru drobna zmiana, polegająca na rozdzieleniu uruchomienia przez świadczeniodawców określonych funkcjonalności informatycznych od spełnienia leżącego po stronie ministerstwa obowiązku wdrożenia tzw. Projektu P1 (Elektroniczna Platforma Gromadzenia, Analizy i Udostępniania Zasobów Cyfrowych o Zdarzeniach Medycznych) doprowadzić może bowiem do rewolucji w sposobie planowania świadczeń. Nie będą to niestety zmiany korzystne i poprawiające dostępność świadczeń. Trudno dziś nawet precyzyjnie oszacować wszystkie konsekwencje dla pacjentów i placówek medycznych choćby dlatego, że poszczególni świadczeniodawcy są na różnym etapie przygotowania do obsługi świadczeń drogą elektroniczną, a zdecydowana większość przepisów rozporządzenia miałaby wejść w życie już z chwilą ich ogłoszenia. Niektóre zapisy spotęgują więc patologie, z którymi autorzy projektu chcieliby się ostatecznie rozprawić.


Kolejki będą dłuższe, a zasoby gorzej wykorzystywane


Projekt zakłada obsługę funkcji zdalnej rezerwacji wizyt i monitorowania list oczekujących przez niezależne, rozproszone systemy własne świadczeniodawców. W połączeniu z brakiem Elektronicznej Platformy Gromadzenia, Analizy i Udostępniania Zasobów Cyfrowych o Zdarzeniach Medycznych, w szczególności funkcji e-skierowania, de facto likwiduje się w ten sposób możliwość skutecznego nadzoru nad racjonalnym wykorzystaniem zasobów. Doprowadzi to do sztucznego, skokowego wydłużenia list oczekujących, bo możliwość rezerwacji terminu będzie rzeczywiście bezkosztowa, przyspieszona i nieograniczona, ale obowiązek przedstawienia oryginału skierowania nadal będzie dotyczył wyłącznie formy papierowej. To właśnie Platforma P1 miała zapewnić synchronizację rezerwacji i wykorzystania skierowania, co całkowicie zapobiegłoby „zapasowym” rezerwacjom, które blokują miejsce następnym pacjentom szukającym terminów i skutkują sztucznym wydłużaniem list oczekujących.

Jak na ironię, w obecnej sytuacji działanie świadczeniodawcy na korzyść pacjenta i oczekiwanie na niego aż do terminu takiej „zapasowej” rezerwacji prowadzi do niewykonania usługi w ogóle – ani na rzecz rezerwującego, ani na rzecz innego pacjenta, który zapewne chętnie skorzystałby z wcześniejszego, faktycznie wolnego przecież terminu. Nowe regulacje spotęgują tylko to zjawisko, bo pacjenci z oczywistych względów będą nagminnie dokonywać wielu rezerwacji, a wykorzystywać jedynie niektóre z nich. Proponowane funkcje przypominania o terminach wizyt będą zdecydowanie niewystarczające do uniknięcia czy choćby ograniczenia tego efektu, zaś skala niegospodarności w wykorzystaniu zasobów – i to w sytuacji, gdy zapotrzebowanie na nie stale rośnie – będzie ogromna.

Ponadto, przyjęte w rozporządzeniu rozwiązania nie respektują specyfiki poszczególnych specjalizacji medycznych i praktyki funkcjonowania placówek, a w przypadku zmiany terminu rezerwacji całkowicie sztucznie i niepotrzebnie ograniczają formy kontaktu z pacjentem do komunikacji elektronicznej. W sytuacji, gdy wymóg akceptacji nowego terminu przez pacjenta już dziś jest rynkowym standardem, sposób komunikacji również powinien być z pacjentem uzgodniony w zależności od jego możliwości i preferencji. Należałoby po pierwsze zróżnicować wymagalność lub tryb prowadzenia listy oczekujących w zależności od profilu świadczenia. A po drugie wprowadzić warunki minimalne precyzji podawania terminu wizyty oraz możliwość zróżnicowania ich w zależności od profilu świadczenia i odległości terminu. Z zapisów o elektronicznej komunikacji z pacjentem w razie konieczności zmiany terminu należałoby w ogóle zrezygnować, bo – zapewne nieintencjonalnie – zawężają one katalog możliwości już sprawdzonych, akceptowanych i dość powszechnie wykorzystywanych.

Kolejnym mankamentem projektu wydaje się być niedoszacowanie czasu i nakładów finansowych, niezbędnych do wdrożenia projektowanych rozwiązań przez świadczeniodawców. Proponowane terminy wejścia przepisów w życie, będą dla części podmiotów całkowicie niewykonalne, a wręcz niebezpieczne (na przykład zbyt krótki czas na odpowiednie przetestowanie funkcji uwierzytelniania prowadzi wprost do obniżenia poziomu bezpieczeństwa danych medycznych). Nie uwzględniono też warunków inwestycyjnych dostawy odpowiednich rozwiązań. Obsługa proponowanych wymagań dla części podmiotów będzie przecież oznaczała konieczność wyboru i wdrożenia nowego oprogramowania, co stanowić będzie wydatek przekraczający możliwości ujęcia w jednym cyklu budżetowym, zwłaszcza gdyby rozporządzenie miało zostać opublikowane w trakcie roku budżetowego. Autorzy projektu nie dostrzegają też zagrożeń związanych ze stabilnością i wydajnością ePUAP. Niedawne incydenty dotyczące ciągłości działania tej platformy i ich szeroko opisywane w mediach przyczyny, budzą obawy o stabilność sługi tak ważnej dla bezpieczeństwa danych, jak uwierzytelnianie użytkownika. Nie są znane również, o ile w ogóle istnieją, analizy wpływu wejścia w życie rozporządzenia w obecnym kształcie na wydajność tej platformy.

Pośpiech nie jest dobrym doradcą

Branża medyczna jest od lat bardzo pozytywnie nastawiona do informatyzacji systemu ochrony zdrowia. Wielokrotnie dawała temu wyraz i udzielała wsparcia dla inicjatyw rządu poprzez aktywny udział w pracach nad poszczególnymi rozwiązaniami czy wprost dzieląc się swoimi doświadczeniami i know-how. Intencje i determinacja autorów projektu nowego rozporządzenia zasługują na szacunek. Polscy pacjenci już od dawna powinni mieć powszechny dostęp do dobrodziejstw nowych technologii w obszarze świadczeń zdrowotnych. Wiele placówek już go zresztą zapewnia w takim zakresie, w jakim jest to możliwe bez odpowiednich centralnych rozwiązań systemowych. Obiektywne przeszkody w postaci braku tych rozwiązań oraz praktyczne aspekty funkcjonowania świadczeniodawców w Polsce sprawiają jednak, że – przy wszystkich szlachetnych celach przyświecających projektodawcy – nazbyt spontaniczne działanie może zaowocować kolejnym „lekarstwem gorszym od choroby”.

Wbrew deklaracjom poprzedniego kierownictwa Ministerstwa Zdrowia perspektywa uruchomienia Elektronicznej Platformy Gromadzenia, Analizy i Udostępniania Zasobów Cyfrowych o Zdarzeniach Medycznych nie obejmuje najbliższych miesięcy, lecz lata. Tym niemniej, warto poczekać przynajmniej na te elementy nowej platformy, które tak jak e-skierowanie mają krytyczne znaczenie dla niezakłóconego działania nowych funkcjonalności i rzeczywistego osiągnięcia celu, który przyświeca ich wprowadzaniu. Nie musi to być czas stracony. Jak widać powyżej – dość długa jest lista szczegółowych pomysłów, o których wciąż warto podyskutować z praktykami; wciąż niewystarczająco wydajnie i bezpiecznie działają inne składowe systemu (ePUAP). A nawet jeśli całość nowych rozwiązań miałaby ostatecznie zafunkcjonować dopiero za kilka lat, to działania na rzecz przygotowania świadczeniodawców w zakresie odpowiedniej infrastruktury informatycznej i tak należy podjąć niezwłocznie.
 

Inne artykuły

Wesołych Świąt Wielkanocnych!

Autor: Medycyna Prywatna
Dodano: 18.04.2025
Przeczytaj teraz

Tegoroczna wiosna nie oszczędzi alergików. Są sposoby, aby ograniczyć objawy alergii

Autor: Medycyna Prywatna
Dodano: 2.04.2025

Wiosna to czas budzącej się do życia przyrody, ale dla alergików oznacza także nasilenie uciążliwych objawów spowodowanych pyleniem roślin. Z danych NFZ wynika, że nawet 12 milionów Polaków zmaga się z alergią, a nieleczona może prowadzić do poważnych konsekwencji, takich jak astma. Eksperci enel-med podpowiadają, że wpływ alergenów na codzienne życie można zminimalizować. Kluczowe środki zaradcze to śledzenie kalendarza pylenia, stosowanie leków i dbanie o czystość w domu.  

Alergia jest coraz powszechniejszym schorzeniem, uznanym za problem cywilizacyjny. Według danych Narodowego Funduszu Zdrowia (NFZ) z zeszłego roku, w Polsce alergia dotyczy około 12 milionów osób, a ponad 4 miliony Polaków zmaga się z astmą, która często jest konsekwencją nieleczonej alergii. Nieleczona alergia może znacząco zakłócać codzienne funkcjonowanie, dlatego tak ważne jest stosowanie odpowiednich środków zapobiegawczych i właściwe zarządzanie chorobą.

Środki zaradcze pod lupą

Aby przetrwać wiosnę w dobrej formie, alergicy powinni przede wszystkim monitorować kalendarz pylenia i śledzić komunikaty o stężeniu pyłków w powietrzu.

W dni, gdy stężenie pyłków jest wysokie, zaleca się ograniczenie czasu spędzanego na zewnątrz, szczególnie rano, podobnie w suche i wietrzne dni, kiedy pyłki są najbardziej aktywne. Warto również pamiętać o zamykaniu okien w domu i samochodzie, aby alergeny nie dostawały się do pomieszczeń. Po powrocie do domu dobrze jest zmienić ubranie i umyć włosy, aby usunąć pyłki, które mogły się na nich osadzić – zwraca uwagę lek. Krzysztof Urban, specjalista medycyny rodzinnej enel-med.

Dla złagodzenia objawów alergii kluczowe jest regularne przyjmowanie leków przeciwhistaminowych, które powinny być dobrane przez lekarza.

Mogą to być tabletki, krople do nosa lub aerozole, które pomagają kontrolować kichanie, swędzenie, łzawienie oczu i inne uciążliwe objawy. Dodatkowo, płukanie nosa solą fizjologiczną to prosta, ale skuteczna metoda, która pomaga usunąć pyłki z dróg oddechowych i złagodzić podrażnienia. Warto również zadbać o czystość w domu. Regularne odkurzanie, stosowanie filtrów HEPA (High Efficiency Particulate Air Filter) w odkurzaczach i oczyszczacze powietrza mogą znacząco zmniejszyć ilość alergenów w pomieszczeniach. Pościel warto prać w wysokiej temperaturze, a dywany i zasłony, które mogą gromadzić pyłki, należy czyścić szczególnie dokładnie – mówi lek. Krzysztof Urban z enel-med.

Ostatnia deska ratunku

Jeśli objawy alergii są szczególnie uciążliwe, warto rozważyć konsultację z alergologiem.

– Immunoterapia alergenowa, czyli odczulanie, to metoda, która może znacząco poprawić komfort życia alergików. Polega ona na stopniowym przyzwyczajaniu organizmu do alergenów, co w wielu przypadkach prowadzi do zmniejszenia lub nawet całkowitego ustąpienia objawów – wyjaśnia specjalista enel-med.

Warto pamiętać, że podstawową rolę w procesie terapii, oprócz rozpoznania i odpowiedniego dobrania leków, odgrywa wiedza na temat choroby. Alergia może znacząco zakłócać codzienne funkcjonowanie, ale stosując odpowiednie środki zapobiegawcze, możemy zmniejszyć ryzyko wystąpienia reakcji alergicznych i poprawić jakość życia.

Przeczytaj teraz

Gyncentrum: i𝗻𝘄𝗲𝘀𝘁𝘆𝗰𝗷𝗮 𝗻𝗮 𝗽𝗿𝗮𝘄𝗶𝗲 𝟲 𝗺𝗹𝗻 𝘇ł!

Autor: Medycyna Prywatna
Dodano: 22.03.2025

14 marca br. oficjalnie Gyncentrum stało się właścicielem budynku dawnej Kopalni Niwka-Modrzejów w Sosnowcu. To przełomowy krok, który pozwoli stworzyć najnowocześniejsze laboratorium genetyczne na Śląsku.

– To inwestycja, która otwiera przed Gyncentrum nowe perspektywy rozwoju. W obiekcie o powierzchni 1700 m2 już funkcjonują: Laboratorium Genetyczne, Zakład Inżynierii Genetycznej, w pełni wyposażony oddział szpitalny oraz blok operacyjny – komentuje Agnieszka Kocot, Dyrektor ds. Prawno-Organizacyjnych Gyncentrum.

Jaka jest strategia rozwoju Gyncentrum?

* Rozbudowa laboratorium genetycznego już wyposażonego w sprzęt o wartości ponad 20 mln zł, ukierunkowanego na diagnostykę chorób rzadkich, wad genetycznych oraz nowoczesne badania molekularne.

* Rozwój oddziału chirurgii jednego dnia oraz szpitala, co zwiększy zakres zabiegów i przyspieszy powrót pacjentów do zdrowia.

* Nowe możliwości diagnostyczne i terapeutyczne, szczególnie w obszarze badań klinicznych onkologicznych.

* Stworzenie nowych miejsc pracy dla lekarzy, diagnostów laboratoryjnych i personelu medycznego.

* Poszerzenie oferty szkoleń specjalizacyjnych dla lekarzy.

Przeczytaj teraz

Lekarz Krzysztof Urban, specjalista medycyny rodzinnej enel-med: to jeszcze nie koniec grypy. Możliwa druga fala infekcji

Autor: Medycyna Prywatna
Dodano: 18.03.2025

Sezon zimowy 2024/2025 przyniósł gwałtowny wzrost zachorowań na infekcje dróg oddechowych wewnętrzne dane enel-med wskazują, że luty był kolejnym miesiącem zwiększonej liczby przypadków, głównie o podłożu wirusowym, w tym grypy. Ferie zimowe, łagodna pogoda i niski poziom wyszczepialności tylko pogłębiły ten trend. W ostatnich dniach liczba zakażeń zmniejsza się, ale końca epidemii grypy jeszcze ogłosić nie możemy.

Wewnętrzne statystyki enel-med wskazują, że luty był kolejnym miesiącem wzmożonej zachorowalności na infekcje dróg oddechowych, przede wszystkim o etiologii wirusowej, w tym wywołanych wirusami grypy, co potwierdzały wyniki testów antygenowych. Dodatkowo, sezon ferii, zimowisk czy półkolonii sprzyjał spotkaniom rówieśniczym wśród dzieci oraz młodzieży i ułatwiał rozprzestrzenianie zakażeń przenoszonych drogą kropelkową, co trwało również w pierwszych tygodniach po powrocie do szkół. Łagodna zima, duża wilgotność powietrza i temperatury rzadko spadające istotnie poniżej 0 st. C także wspomagały rozwój fali zakażeń grypowych i grypopodobnych.

Jak podaje Główny Inspektor Sanitarny w sezonie zimowym 2024/2025 odnotowano 3 razy więcej infekcji grypowych niż w latach ubiegłych. Ponad 25 tys. osób trafiło do szpitali z rozpoznaniem grypy, a ok. tysiąc osób zmarło. Czasowe braki leków przeciwgrypowych również utrudniały szybkie wdrażanie leczenia przyczynowego i zapobieganie rozwojowi zakażenia i jego powikłań przede wszystkim u pacjentów z obniżoną odpornością czy z wielochorobowością.

To jeszcze nie koniec

Szczyt zachorowań na grypę w Polsce przypadał typowo na okres styczeń-marzec. Od czasu pandemii obserwujemy zmiany tej cykliczności. W obecnym sezonie fala infekcji grypowych rozpoczęła się już w listopadzie, ze szczytem zachorowań na przełomie stycznia i lutego. W ostatnich 2 tygodniach liczba zakażeń zaczyna się zmniejszać, ale wieloletnie obserwacje epidemiologiczne wskazują na możliwość wystąpienia drugiej fali infekcji, więc końca epidemii grypy jeszcze z całą stanowczością ogłosić nie możemy.

Szczepienia ciągle mają sens

Niestety nadal borykamy się z bardzo niskim poziomem wyszczepialności przeciw grypie. Dla całej populacji wyniósł on ok. 6%, a wśród osób powyżej 60 r.ż., szczególnie narażonych na cięższy przebieg zakażenia i wystąpienie powikłań, sięgnął zaledwie 17%. Trzeba ponowić apel o poddawanie się szczepieniom ochronnym, w tym szczepieniu przeciw grypie.

Aktualny sezon infekcyjny przyniósł również znacząco większą liczbę zachorowań wywołanych krztuścem i RSV. Tutaj również podstawą profilaktyki są szczepienia ochronne. W przypadku krztuśca wykonywane wśród dzieci i młodzieży w ramach programu szczepień ochronnych, wśród dorosłych w ramach szczepień zalecanych, powtarzanych co 5-10 lat.

Od niedawna dysponujemy również szczepionką przeciw RSV – do stosowania u kobiet ciężarnych jako forma zabezpieczenia przed zachorowaniem noworodków i niemowląt oraz do stosowania u wszystkich dorosłych po 60 r.ż., a u osób z czynnikami ryzyka ciężkiego przebiegu zakażenia RSV od 50 r.ż.

Przeczytaj teraz

Mężczyźni coraz chętniej poprawiają urodę. 24% więcej mężczyzn zdecydowało się na zabieg medycyny estetycznej, rosną też ich wydatki

Autor: Medycyna Prywatna
Dodano: 10.03.2025

W Polsce mieszka ok. 18 mln mężczyzn i coraz więcej z nich decyduje się na inwestycję w swój wygląd nie tylko poprzez wizyty na siłowni. Jak wynika z danych Estell, w 2024 roku liczba panów korzystających z zabiegów medycyny estetycznej wzrosła o 24% w porównaniu do roku poprzedniego. Mężczyźni nie tylko częściej odwiedzają kliniki, ale także przeznaczają na zabiegi średnio o 20% więcej środków niż w poprzednim roku. Dr Krzysztof Jakubowski zwraca uwagę, że dbanie o wygląd przestało być domeną wyłącznie kobiet, a panowie coraz śmielej sięgają po rozwiązania, które pozwalają im czuć się i wyglądać lepiej.

Wzrost zainteresowania mężczyzn medycyną estetyczną to efekt kilku czynników. Z jednej strony coraz więcej panów trafia do naszych klinik dzięki rekomendacjom kobiet – to często żony, partnerki czy nawet matki zachęcają ich do skorzystania z zabiegów. Z drugiej strony – nie możemy ignorować wpływu mediów społecznościowych. Platformy takie jak Instagram czy TikTok kreują nowe standardy męskiego piękna, a mężczyźni chcą im sprostać. Dodatkowo, medycyna estetyczna przestaje być postrzegana jako domena kobiet – dziś to po prostu element dbania o siebie, także w aspekcie zdrowotnym, na który decydują się mężczyźni w każdym wieku – podkreśla dr n. med Krzysztof Jakubowski, kierownik medyczny z kliniki Estell.

Mężczyźni inwestują w siebie bardziej niż kiedykolwiek

Liczba mężczyzn decydujących się na zabiegi medycyny estetycznej zwiększyła się o niemal jedną czwartą (+24% r/r) w porównaniu do roku poprzedniego, wynika z najnowszych danych kliniki Estell. To przełożyło się na nieco wyższy udział mężczyzn w strukturze klientów kliniki medycyny estetycznej – w 2024 roku wyniósł już 22% (w 2023 – 20%). To wyraźny sygnał, że panowie coraz śmielej sięgają po rozwiązania, które pomagają im zadbać o wygląd i samopoczucie. Co ciekawe, nie tylko rośnie liczba klientów, ale także ich wydatki. Średnio każdy mężczyzna w ubiegłym roku wydał w klinice o jedną piątą więcej niż w 2023 roku. To wskazuje, że panowie nie tylko częściej korzystają z usług, ale też wybierają bardziej zaawansowane lub dodatkowe zabiegi.

Młodsi mężczyźni dołączają do trendu

Medycyna estetyczna przestaje być domeną starszych mężczyzn. Choć największą grupę klientów stanowią panowie w wieku 41-50 lat (30%), to już co czwarty pacjent ma mniej niż 30 lat (24%). To wyraźny sygnał, że coraz młodsi mężczyźni chcą „coś poprawić” lub „naprawić” w swoim wyglądzie, często zanim pojawią się pierwsze oznaki starzenia.

Biorąc pod lupę najpopularniejsze zabiegi, mężczyźni najczęściej decydują się na leczenie dermatologiczne, takie jak lasery naczyniowe, które pomagają w walce z trądzikiem różowatym czy zaczerwienieniami skóry. Dużym zainteresowaniem cieszy się również toksyna botulinowa, która skutecznie redukuje zmarszczki mimiczne. Podium najpopularniejszych zabiegów zamyka laseroterapia, która poprawia kondycję skóry. Nie można zapomnieć o zabiegach wzmacniających włosy, które są szczególnie popularne wśród mężczyzn borykających się z problemem łysienia.

Trend wzrostowy wśród mężczyzn korzystających z medycyny estetycznej jest wyraźny i stabilny. W 2021 roku panowie stanowili 16% naszych klientów, w 2022 roku – 18%, a w 2023 roku już 20%. Ta tendencja pokazuje, że medycyna estetyczna przestaje być męskim tematem tabu. Spodziewamy się, że w kolejnych latach odsetek mężczyzn będzie nadal rósł, a zabiegi takie jak: mezoterapia skóry głowy, botoks czy laseroterapia będą cieszyć się jeszcze większą popularnością – podsumowuje dr n. med. Krzysztof Jakubowski, kierownik medyczny z kliniki Estell.

Przeczytaj teraz

55 proc. Polaków chciałoby zrezygnować z obowiązkowej składki zdrowotnej

Autor: Medycyna Prywatna
Dodano: 5.03.2025

Ponad połowa Polaków (55 proc.) deklaruje, że gdyby miała wybór, zrezygnowałaby z obowiązkowej składki zdrowotnej i samodzielnie finansowała leczenie – wynika z badania enel-med. Już teraz dwa razy więcej osób wybiera prywatną opiekę zdrowotną zamiast publicznej (36 proc. vs. 17 proc.), a wśród młodszych pacjentów, od 18. do 30. r.ż., ten odsetek sięga 46 proc. Prywatnie najczęściej leczymy się u stomatologa (65 proc.), okulisty (44 proc.), dermatologa (29 proc.) i psychologa (19 proc.). Eksperci enel-med podkreślają, że dziś często za leczenie płacimy podwójnie, ale dyskusja o przyszłości systemu ochrony zdrowia nie może pomijać roli Narodowego Funduszu Zdrowia. Mimo rosnącej popularności prywatnej opieki, NFZ pozostaje kluczowy dla finansowania kosztownych usług, takich jak: hospitalizacje i operacje.

– Podmioty z prywatnego sektora medycznego, takie jak enel-med, prowadzą pacjenta profilaktycznie, zapewniając kompleksową opiekę ambulatoryjną i nowoczesną diagnostykę. Dzięki temu możliwe jest wczesne wykrywanie schorzeń i zapobieganie ich dalszemu rozwojowi, co zmniejsza ryzyko hospitalizacji i obniża koszty leczenia ponoszone przez NFZ. Publiczna ochrona zdrowia angażuje się głównie wtedy, gdy konieczne jest leczenie zaawansowanych przypadków i kosztowna hospitalizacja. Pacjenci, którzy na co dzień koncentrują się na profilaktyce i regularnych konsultacjach, dostrzegają braki Narodowego Funduszu Zdrowia w tym zakresie. Potwierdzają to wyniki badań CBOS – aż 60 proc. ankietowanych negatywnie ocenia działanie publicznej opieki zdrowotnej. Długie kolejki do specjalistów, ograniczony dostęp do diagnostyki i trudności w umawianiu wizyt powodują, że coraz więcej osób rozważa prywatne leczenie. Płacąc za konkretne usługi, pacjenci mają zdecydowanie większą pewność, że otrzymują je na czas i w wysokiej jakości. Nie dziwi zatem fakt, że ponad połowa badanych deklaruje gotowość do samodzielnego finansowania leczenia, gdyby miała taką możliwość – podkreśla Jacek Rozwadowski, Prezes Zarządu Centrum Medycznego ENEL-MED.

Polacy coraz częściej leczą się prywatnie

Publiczna ochrona zdrowia w Polsce od lat boryka się z problemami. Kolejki do specjalistów liczone w miesiącach, trudności z dostępem do badań diagnostycznych i przeciążone szpitale powodują, że coraz więcej pacjentów szuka ratunku w prywatnych placówkach. Jak wynika z raportu enel-med „Łączy nas zdrowie” aż 55 proc. Polaków deklaruje, że gdyby mieli wybór, zrezygnowaliby z obowiązkowej składki zdrowotnej (30 proc. zdecydowanie tak, 25 proc. raczej tak). Opinie w tym temacie są podobne niezależnie od pokolenia pacjentów.

Niezadowolenie z publicznej opieki zdrowotnej potwierdza fakt, że dwa razy więcej Polaków woli korzystać z prywatnej opieki niż publicznej (36 proc. vs. 17 proc.). 34 proc. osób korzysta z obu dostępnych form. Jednak tutaj widać różnice pokoleniowe – młodsi pacjenci częściej wybierają leczenie prywatne. 46 proc. przedstawicieli pokolenia Z (18-30 lat) woli korzystać z płatnych usług medycznych, podczas gdy wśród osób powyżej 50. roku życia odsetek ten wynosi 30 proc. Starsze pokolenia są bardziej przywiązane do NFZ – w ich przypadku wynika to z przyzwyczajenia, jak i realiów sprzed lat, gdy prywatna medycyna nie była tak rozwinięta.

Polacy zapytani o przewagi prywatnej opieki zdrowotnej w pierwszej kolejności wskazali na krótsze kolejki do lekarzy (66 proc.), w drugiej na wyższą jakość usług (55 proc.), a 37 proc. osób zwraca uwagę na lepszą dostępność specjalistów. Co czwarty respondent (28 proc.) uważa, że prywatne placówki dysponują nowocześniejszym sprzętem medycznym.

Za leczenie płacimy podwójnie

Polacy mogą korzystać z konsultacji różnych lekarzy niemal zawsze w ramach NFZ. Jednak w praktyce, w przypadku większości specjalizacji, więcej pacjentów decyduje się na wizytę prywatną niż bezpłatną. Z raportu enel-med wynika, że w stomatologii aż 65 proc. pacjentów decyduje się na leczenie prywatne (także w ramach pakietów medycznych), podczas gdy jedynie 22 proc. korzysta z NFZ. Podobnie w okulistyce zdecydowanie więcej Polaków wybiera prywatne wizyty lub w ramach pakietu medycznego, niż korzysta z leczenia w sektorze publicznym (odpowiednio 40 proc. i 30 proc. wskazań). W dermatologii prywatne wizyty są częściej wybierane przez 29 proc. pacjentów, w porównaniu do 22 proc. korzystających z opieki publicznej. W przypadku psychologów różnica jest dwukrotna – 19 proc. Polaków woli wizytę prywatną, a jedynie 8 proc. korzysta z NFZ. Jedynie w przypadku lekarza rodzinnego i pediatry Polacy częściej wybierają publiczną opiekę zdrowotną. Z usług lekarza rodzinnego w ramach NFZ korzysta 67 proc. pacjentów, a prywatnie tylko 21 proc. W przypadku pediatry jest to 24 proc. na NFZ i 15 proc. prywatnie.

Dyskusja o przyszłości systemu ochrony zdrowia nie może pomijać roli Narodowego Funduszu Zdrowia, który wciąż zapewnia dostęp do leczenia w obszarach, gdzie koszty są bardzo wysokie, takich jak: hospitalizacje, leczenie przewlekłych chorób, operacje czy porody. W ramach Funduszu dostępne są także operacje zaćmy, kolonoskopie czy konsultacje w placówkach Podstawowej Opieki Zdrowotnej i Ambulatoryjnej Opieki Specjalistycznej, z których Polacy coraz chętniej korzystają. Te usługi świadczą także prywatne placówki, które mają kontrakty z systemem publicznej opieki zdrowotnej, jak np. enel-med, i widzimy duże zainteresowanie pacjentów taką formą leczenia. Często pacjenci nie są świadomi rzeczywistych kosztów tych zabiegów, a dopiero analiza wydatków dostępna na Internetowym Koncie Pacjenta pozwala dostrzec ich pełną skalę. To jasny dowód na to, jak istotne jest połączenie obu sektorów w zapewnianiu kompleksowej opieki zdrowotnej – wyjaśnia Jacek Rozwadowski, Prezes Zarządu Centrum Medycznego ENEL-MED.

I dodaje: – Choć prywatna opieka staje się coraz bardziej popularna, całkowita rezygnacja z Narodowego Funduszu Zdrowia nie byłaby rozwiązaniem dla wszystkich, dlatego konieczne jest znalezienie równowagi między obiema formami finansowania leczenia, ponieważ dziś często płacimy podwójnie, szczególnie w obszarze ambulatoryjnej opieki specjalistycznej. Na horyzoncie nie widać wciąż koniecznych zmian systemowych, a czasami niewiele potrzeba. Na przykład dobrym krokiem rządu byłoby przywrócenie odpisu od podatku wydatków na leczenie. Jednocześnie uzyskalibyśmy pozytywny efekt fiskalny – faktury potrzebne pacjentom do rozliczenia PIT wpłynęłyby w pewnym stopniu na ograniczenie szarej strefy w prywatnym lecznictwie i zwiększyły wpływy z podatków – wyjaśnia Jacek Rozwadowski, Prezes Zarządu Centrum Medycznego ENEL-MED.

Przeczytaj teraz